A skoro już wspominamy o śniegowej porze, to dobrze byłoby przypomnieć, jak to zeszłego roku wyglądało, gdy matka natura zaskoczyła drogowców. Opowiem tę historię moimi oczyma, jeśli zgubię w niej jakiś ważny fakt, to przepraszam najserdeczniej w świecie.
A więc: czternasty października, poranek, punkt szósta dziesięć, prostuję nogi, obracam tułów o dziewięćdziesiąt stopni zgodnie z ruchem wskazówek zegara (gdybyśmy patrzyli na mnie z góry), a następnie zeskakuję szybkim susem z łoża, wysokiego na pięćdziesiąt cztery metry. Leniwie podchodzę do okna, by spojrzeć na piękny wschód słońca, który, do czego zawsze mam wątpliwości, winien był ukazać się niebawem. I oto, co po uprzednim przetarciu ujrzały me zmęczone oczy na sam początek...
Ziewnąłem. Brodzenie w śniegu stało się właśnie nieuniknionym aktem, który miał być sumiennie przeze mnie wykonywany przez najbliższe miesiące. Poszedłem zrobić śniadanie i wyszykować się do wyjścia.
Schodzę w dół. Wyglądam przez szybę w drzwiach od klatki schodowej. I cóż widzę? Moc bieli.
Szedłem tedy do szkoły, znanymi mi uliczkami, acz nie takimi samymi, jak zwykle...
Podkreślając, że w dalszym ciągu poruszamy się w obszarach miejskich o dość ścisłej zabudowie przedstawiam kolejne etapy mojej wędrówki:
Dalej szkoła, a po szkole Nałęczów. Tu również Zima nadeszła nieoczekiwanie, zasadzając porządnego plaskacza drzewkom i krzaczuszkom:
I tak dochodzimy do momentu, gdzie moja pamięć, jak i zdjęcia się kończą.
A co z astronomią? Dla niej zima zacznie się dopiero 22 grudnia, w momencie przesilenia... Z rozumianą przez nas zimą, jak widać się nie ima.
Oh, zasypiam.
Dobrej nocy!
PS Wszystkie zdjęcia były robione aparatem w moim telefonie (2 Mpx), także wybacz, czytelniku ich niezbyt idealną jakość.